Już od pewnego czasu na naszym mechatkowym Facebooku pojawiały się doniesienia, że mam mieć operację i dlatego potrzebne są te wszystkie badania krwi i różne echa serca. Niektórzy mówią na to zabieg, inni operacja, a pani powiedziała, że się nie będziemy o to spierać i zajmować takimi językowymi kwestiami, tylko opiszemy jak jest. Więc spróbuję.
|
Posiłek po powrocie z lecznicy. Apetyt dopisuje, to dobry znak. |
Mam prawie 9 lat i jako jedyny kot w tym domu mam dokumenty na swoją datę urodzenia (18. 11. 2008 r.), które nazywają się rodowód i nie służą do niczego poza tym, żeby je od czasu do czasu wyciągać z półki i dziwić się, a może i zazdrościć, że moi przodkowie są tak doskonale znani aż tyle pokoleń wstecz, a przodkowie Pani i Naszego Drugiego Człowieka zdecydowanie mniej, gdyż oni są z plebsu, a ja jestem prawdziwą szlachcianką.
Ale nie zawsze tak było z moimi dokumentami, ponieważ dawno, dawno temu, za górami, za lasami, kiedy mieszkałyśmy jeszcze w Bielsku-Białej, wydawało się, że mogą się jednak przydać między innymi do tego, żeby moje potomstwo było również rasowe. A to wszystko dlatego, że pochodzę z hodowli, co oznacza, że mam swoje kocie nazwisko, czyli przydomek hodowlany i mogę jeździć na wystawy. Dlatego, kiedy już
zostałam kupiona do swojego prawdziwego domu, trzeba mi było wymyślić nowe imię, łatwiejsze do wołania na co dzień niż Levadia of Nemo*PL. Trafiłam tam mając pół roku, a był to dom, w którym mieszkały już 3 inne koty, a mianowicie Reszka, Sonia i Mechatek, a ponieważ byłam tam nowa, to dostałam imię New, które wymawia się Niu, a które po angielsku znaczy właśnie nowa. Z czasem ono się trochę zdrobniło i najczęściej w domu mówi się do mnie Niutka, Niunia kotkowa lub z powodu tego rodowodu Księżniczka Niutkowa.
|
Domek okazał się najlepszym schronieniem.
Oczka jeszcze oszołomione po narkozie i broda też trochę opada. |
Jako kotka idealnie zbudowana i mająca wszystko na swoim miejscu, począwszy od osadzenia uszu na głowie i kształtu załomka na pyszczku, wygrałam jako kocia młodzież nawet konkurs Best in Show, kiedy pojechałam na wystawę z moją hodowczynią, co oznaczało, że prezentuję się doskonale i spełniam wzorzec rasy, a więc jestem piękną koteczką zbudowaną dokładnie tak, jak prawdziwy Maine Coon powinien być zbudowany. I dlatego do swojego nowego domu zostałam sprzedana wraz z uprawnieniami hodowlanymi, bo moja krakowska hodowczyni uważała, że szkoda, żeby się takie wspaniałe geny zmarnowały, więc jeśli tylko by Pani chciała mnie rozmnażać, to jak najbardziej można, a nawet warto.
Kiedy dostałam swoją pierwszą rujkę, Pani zaczęła się rozglądać za jakimś pięknym i równie rasowym księciem dla mnie, a ponieważ znała się trochę na kociej genetyce (bo uznała, że jak się ma rasowego kota, to trzeba o tym trochę wiedzieć, ale również dlatego, że napisała na ten temat mnóstwo artykułów do kociego portalu, który nazywał się Świat Kotów), to chciała, aby po pierwsze był rudy z białymi skarpetkami (bo ja jestem czarna klasycznie pręgowana, więc wtedy byłaby szansa na trójkolorowe kocięta, a takie jej się najbardziej podobają), a po drugie, żeby był duży (gdyż ja jestem raczej drobną przedstawicielką rasy, więc kocięta byłyby nieco większe).
Po drodze okazywały się też inne rzeczy, związane głównie z moim charakterem. Okazało się, przede wszystkim, że jestem nieśmiała i raczej płochliwa, więc wożenie mnie po wystawach, abym otrzymała od sędziów ocenę, dzięki której koci kawalerowie ustawialiby się w kolejce oraz walili drzwiami i oknami, by mieć ze mną miot, byłoby dla mnie mocno stresujące. Z tego najważniejszego powodu Pani bardzo długo rozważała, co zrobić i czy rzeczywiście upierać się przy kociętach. Poza tym hodowla kotów to bardzo drogie hobby, do którego zwykle się dokłada, a wyjście na finansowe zero uważany jest za sukces. A Pani, jak już wspominałam, jest raczej z plebsu, więc na takie ekstrawagancje niespecjalnie ją stać, zwłaszcza, że przecież wtedy miała do utrzymania poza mną jeszcze 3 koty.
|
Najfajniej jest teraz na hamaku. Bo jest ciepło od kaloryfera. |
No i ostatnia kwestia, która chyba przeważyła szalę. Otóż istniało ryzyko, że mogłabym urodzić dużo kociąt, na przykład osiem. I co wtedy? Przecież nasza hodowla nie była sławna i znana, więc ludzie po te kocięta też wcale nie waliliby drzwiami i oknami. A nawet, gdyby się pojawili chętni, to trzeba by bardzo ich sprawdzać, żeby mieć stuprocentową pewność, że moje niutkowe kocięta trafią do naprawdę dobrych domów. Mogłoby się także okazać, że one wszystkie musiałyby zostać u nas w domu. A Pani z ówczesnym pańciem nawet nie chcieli wyobrażać sobie ośmiu żywiołowych kociąt, a potem dorastających kotów hasających po mieszkaniu i wszystkich półkach w poszukiwaniu odpowiedniej dawki rozrywki. To nie była wizja, która zachęcałaby do realizacji pomysłu z własną hodowlą.
Dlatego stało się jasne, że raczej nic z tego nie będzie. I dlatego trzeba mnie wysterylizować, abym nie męczyła się z rujkami oraz nie zachorowała na ropomacicze. Stało się to jasne już ładnych parę lat temu. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego nie zostało to zrobione już wtedy i byłoby to jak najbardziej uzasadnione pytanie. Ale Pani mówi, że życie bywa bardziej skomplikowane niż potrafimy sobie wyobrazić i nasze różne postanowienia ma często głęboko w
gwieździe śmierci.
Kiedy już było pewne, że nie będzie żadnej hodowli, a zostaną co najwyżej wspomnienia o pięknych przydomkach hodowlanych, których pani wymyśliła całe mnóstwo, w naszym kocim życiu zaczęły się wielkie zmiany. Były one bezpośrednio związane ze zmianami w życiu Pani, która postanowiła przeprowadzić się do Warszawy. Przygotowania do tej rewolucji trwały rok i nie było czasu na zajmowanie się kocimi sprawami, poza tymi, które zajęcia się wymagały pilnie i natychmiast, jak na przykład choroba Soni. Jak pewnie państwo pamiętacie, Sonia nie pojechała z nami do Warszawy, odeszła jeszcze w Bielsku-Białej, mając 14 lat
(można o tym poczytać na naszym Facebooku, o tutaj ->).
Do naszego nowego domu, w którym zamieszkałyśmy z Naszym Drugim Człowiekiem, pojechałyśmy we trzy: Reszka, Mechatek i ja Niutka. Było to w 2013 roku. Przeprowadzka i aklimatyzacja w nowym miejscu to również nie był dobry moment na takie kwestie, bo najpierw Pani musiała się sama ogarnąć w nowym mieście, na przykład z pracą i ze swoim nowym kocurem i w ogóle. A kiedy już się ogarnęła, to wtedy
zachorowała i odeszła Reszka, która była kotem jej życia. A zaraz potem zachorowała Mechatek, którą Pani i Nasz Drugi Człowiek leczyli przez trzy lata i szczegółowo opisywali na tym blogu. Nie starczało więc ani czasu, ani siły, ani możliwości (w tym finansowych) na cokolwiek innego.
A kiedy zabrakło Mechatka, nasi ludzie zupełnie się rozkleili i musieli dojść do siebie, bo było to dla nich bardzo trudne, podobnie jak dla nas, czyli dla Leeloo, która zamieszkała z nami po śmierci Reszki i mnie. A to ich dochodzenie do siebie trochę trwało, bo Mechatek okazała się znacznie ważniejsza niż ktokolwiek śmiał przypuszczać.
I dlatego zarówno ja, jak i Leeloo, musiałyśmy poczekać. Aż wreszcie nadszedł nasz czas. I teraz Pani i Nasz Drugi Człowiek ogarniają nas. Co wcale nie jest super. Zupełnie nie jest super. Od dwóch miesięcy jeździmy do lecznicy i to wcale nie jest przyjemne. Bo trzeba wszystko skontrolować, porobić nam badania krwi, zaszczepić i ogarnąć to, co ogarnięcia wymaga. A więc w przypadku Leeloo: tę jej sterylizację, podczas której zachował się fragment tkanki hormonalnie czynnej i dlatego ma nieustannie powiększone gruczoły mleczne, a w moim... sterylizację, na którą czekam już tak długo.
Jak się państwo domyślacie po zdjęciach, właśnie mi ją zrobili. A o tym, jak znoszę rekonwalescencję i co jeszcze trzeba nam zrobić wokół zdrowia (a trzeba jeszcze sanację jam pyszczkowych), to ja napiszę już w następnym poście.
Wasza New.
ps. Więcej zdjęć na ten temat znajdziecie państwo wieczorem na naszym fanpejdżu mechatki ->